Wracam do dawnych, lecz wciąż żywych wspomnień. Moje pierwsze kroki w archeologii to cierpliwe kształtowanie pasji. Podobnie jak piramidy, nie powstała szybko.
Moje pierwsze kroki w świecie archeologii nie zaprowadziły mnie od razu do Egiptu. Najpierw, gdy miałem 15 lat, podjąłem pracę przy przekopywaniu kurhanów z wczesnej epoki żelaza na terenie Warmii i Mazur, w Surajnach (Warkałki) położonych kilkanaście kilometrów na zachód od Dobrego Miasta.
Był to rok 1991, a ja właśnie rozpoczynałem naukę w pierwszej klasie liceum. Cieszyłem się z przygody i okazji zarobienia w wakacje paru groszy. Spędziłem półtora miesiąca w warunkach iście spartańskich (namioty wojskowe, kąpiele w zimnym jeziorze, suchy chleb z cienką warstwą dżemu, komary, gorzka kawa), towarzysząc archeologom i starszym studentom.
To był czas, który traktuję jako szkołę życia i w którym wiele się nauczyłem, jeśli chodzi o praktyczną stronę archeologii. Nie tylko jak posługiwać się szpadlem. Bo opanowałem także umiejętność tworzenia dokumentacji rysunkowej i uczestniczyłem w pracach zabezpieczających zabytki.
Wspominam to wszystko z wielkim sentymentem. Nawet cotygodniowe imprezy w dogorywających PGR-ach. Nie pamiętam już, w jakiej miejscowości to było. Odbywały się wtedy wspólne mecze piłki nożnej: archeolodzy kontra miejscowi. W przaśnym sklepiku regularnie kupowałem paczkę trufli i oranżadę.
Młodość miała wówczas wpływ na to, jak postrzegałem rzeczywistość, działając niczym ocieplający filtr poznawczy.